IndeksIndeks  FAQFAQ  RejestracjaRejestracja  ZalogujZaloguj  

Share
 

 Throwback

Zobacz poprzedni temat Zobacz następny temat Go down 
Cheyenne Brant
Cheyenne Brant
[You must be registered and logged in to see this link.]

Cheyenne była dumna że może reprezentować krew, jaka płynęła w jej żyłach. Nawet jeśli jej życie nie było usłane różami, bardziej przypominając drogę krzyżową z pewnością nie chciałaby przyjść na świat, w rodzinie z innej etniczności. Była osobą która mimo ucieczki do innego świata, nadal ceniła tradycję i kulturę swojego ludu, zawsze wiedziała jednak, że pozostając w rezerwacie z pewnością nie uda jej się poprawić losu swoich krewnych. Bo prawda, choćby przykrywana pięknymi, rządowymi bajkami była nie ciekawa. W tym wszystkim, tej całej biedzie panującej w rezerwacie najgorsza wydawała się jej nienawiść białych. To oni przybyli na ziemie Indian, to oni znęcali się nad nimi, przywozili choroby i zniszczenie, by w końcu zamknąć rdzennych mieszkańców tych terenów w rezerwatach.
I to oni, najbardziej ich nienawidzili, mimo iż nie mieli ku temu podstaw.
Brant, bardzo często zastanawiała się, czemu ludzie z miasteczka są aż tak negatywnie nastawieni. Indianie dostosowali się do ich zasad, nie byli jednak w stanie prowadzić normalnego życia w rezerwatach. Brak pieniędzy i odpowiednich warunków życia zmuszał ich, do szukania pracy w innych miejscach. Cheyenne do wyjazdu pchnął wypadek, do jakiego doszło gdy miała ledwie trzynaście, może czternaście lat. Wypadek, jak to określili lekarze w szpitalu, brutalne pobicie, bądź wręcz skatowanie dziewczyny, jak twierdzili jej krewni.
Przez te wszystkie lata zdawać by się mogło, że dziewczyna ruszyła na przód i zapomniała o przykrym incydencie. W końcu wyjechała, udało jej się zrobić karierę i wykształcenie, zdobyć całkiem niezłą sławę, jak na prostą dziewczynę z rezerwatu i przede wszystkim, robiła coś, by pomóc swojej społeczności. Powoli, krok po kroku uświadamiając ludzi, dając wykłady na temat tolerancji etnicznej czy organizując akcje charytatywne, na rzecz Indian. Była aktywistką, mającą nadzieję że uda jej się choć odrobinę poprawić los miedzianoskórych mieszkańców tych ziem.
Do wydarzeń takich, jakie miały miejsce dzisiejszego dnia była w mniejszym, bądź większym stopniu przyzwyczajona - nie pierwszy raz przyszło jej mierzyć się z aktami rasizmu, skierowanymi w jej kierunku. Będąc osobą publiczną nie raz i nie dwa zdarzało jej się słyszeć niepochlebne komentarze, na temat jej pochodzenia. Dziś jednak, któryś z mieszkańców Nightwhood Groove, trochę przesadził. Bo o ile rasistowskie komentarze, wymalowane na jej płocie była w stanie przegryźć, tak wybite szyby w domu, były już czymś, czego z pewnością nie mogła zignorować. Chociażby przez fakt, że musiała wstawić nowe, na szczęście posiadała ubezpieczenie. Nie wyglądało, aby napastnicy dostali się do środka domu, Cheyenne wolała jednak dmuchać na zimne, niż później boleśnie się oparzyć. Szybko wyciągnęła telefon, zadzwoniła na policję i złożyła doniesienie. Teraz, pozostało jej jedynie czekać.
Miała wrażenie że jej nazwisko, jak i dzielnica jaką zamieszkuje sprawiły, że ujrzała radiowóz nader szybko. A może nerwy, przyspieszyły czas, w jej odczuwaniu? Cóż, najważniejsze iż panna Brant miała wrażenie, że policja przyjechała bardzo szybko. Czekała przed ogrodzeniem swojej posiadłości, ot dla bezpieczeństwa nie wchodząc do swojego domu. Kobieta zerknęła na ekran swojego telefonu, gdy jednak uniosła wzrok na policjanta, który wyszedł z radiowozu… Miała wrażenie że świat wokół tej twarzy zaczyna wirować. Uderzyła ją fala gorąca a kobieta wyraźnie pobladła.
Nie, to nie może być prawda…
Jak ktoś taki, mógł zyskać pracę w policji? Doskonale pamiętała te rysy twarzy, wykrzywione grymasem nienawiści, pamiętała również to wszystko co jej zrobił. Te wszystkie uderzenia i kopnięcia jakie spadały na jej ciało, pamiętała również ból i dźwięk łamanych żeber, nie mających szans w starciu z ciężkim, wojskowym obuwiem. Cheyenne miała wrażenie, że to znajduje się w jakimś cholernym koszmarze. Jej serce przyspieszyło a w piersi pojawił się nieprzyjemny ucisk, powodujący grymas bólu na jej twarzy. Zauważyła niewielką plakietkę z wypisanym nazwiskiem Reid, a ten widok spowodował, że poczuła jakby serce podchodziło jej do gardła, jednocześnie powodując problemy z oddychaniem. Jej ręce drżały, a nogi panny Brant ugięły się pod nią, gdy tylko mężczyzna zrobił krok w kierunku jej osoby.
Nigdy nie sądziła, że przyjdzie jej spotkać tego mężczyznę jeszcze raz. Po wyjściu ze szpitala nie interesowała się tym, czy w końcu odpowiedział za swoje czyny, zbyt przerażona samym brzmieniem jego nazwiska czy wspomnieniem bólu, jaki jej zadał. W tym momencie obawiała się najgorszego, zapewne dla policjanta będąc jedynie kolejną, rozhisteryzowaną kobietą, której ktoś powybijał szyby w domu.
Powrót do góry Go down
Shane Reid
Shane Reid
Shane wertując zawzięcie białe stronice wypełnione praktycznie w całości ciemnym atramentem, ziewnął przeciągle, okazując w ten sposób zapewne swe aktualne znudzenie. Dłonie zaplótł luźno na karku i odchyliwszy się na krześle, wzrok wbił w sufit, gdzie to z zaciekawieniem począł przyglądać się niechlujnym pęknięciom, jakoby tymi przybrudzonymi nierównościami tworzyły nad wyraz artystyczne i nieco abstrakcyjne dzieło. Dana czynności zdawała się być ciekawsza od aktualnego wypełniania raportów. Jeszcze miesiąc temu za pudełko czekoladek ową robotę oddawał tutejszej księgowej, jednakże wraz z zmieniającym się co rusz nastrojem szeryfa; wszytko uległo zmianie. Teraz musiał i niekiedy zostawać po godzinach, by skrupulatnie i niezwykłą dokładnością wypełnić te cholerne biurokratyczne karteczki. Co gorsza, wszystko musiało się co do joty zgadzać, inaczej przełożony urządzał mu kolejną pogadankę na temat jego niechlujstwa względem policyjnej dokumentacji. Reid już znacznie bardziej wolał patrolować w dobie deszczu (zważywszy na obecne warunki pogodowe) ulice w towarzystwie swej znielubionej, acz tymczasowej partnerki zawodowej, zamiast siedzieć na tyłku z papierami przed nosem. Chłodna kawa nie smakowała tak, jak powinna, jednakże jako jedyna utrzymywała obecnie weterana przy życiu, tudzież w miarę ludzkim funkcjonowaniu. Na posterunku panował z kolei gwar, aczkolwiek ledwie słyszalny przez szczelnie zamknięte drzwi od biura przynależącego do szefostwa. Zastępca widział jedynie przez szyby, jak jego podwładni poruszają się po pomieszczeniu; z niezwykłym aktorskim kunsztem obrazując wykonywanie swych obowiązków, chociaż w dłoniach, pod biurkiem trzymali telefony komórkowe, na których przechodzili poszczególne poziomy w jakiś jakże idiotycznych grach. Shane'owi znudziło się zwracanie im uwagi. Ponadto, dzisiejszego dnia nie miał nawet na to ochoty. Źle spał, bowiem w nocy znowu męczyły go koszmary, po których bał się nawet zmrużyć oka, jakoby przerażała go wizja powrotu na afgańskie ziemie, nawet jeśli nie miałby to być aspekt czysto fizyczny, a jedynie przedstawiony przy pomocy poszczególnych obrazów. W takich momentach, gdy panika roztaczała nad nim swe groźne widmo; sięgał po fiolkę leków wyciszając, bądź w ostateczności i usypiających, by w dobie mentalnych kryzysów zapewnić sobie choć odrobinę odpoczynku. Obiecał jednak Mary, iż z tym kończy, zanim środki zawarte w tych pigułkach zagwarantują mu pierdolone uzależnienie. Starał się więc w bardziej przyziemny sposób zapanować nad swymi problemami. niekiedy skupiając się na wysiłku fizycznym. Biegał praktycznie codziennie, ale od jakiś dwóch tygodni wyżywał się bezceremonialnie na worku treningowym, jaki wisiał w piwnicy. Wtedy robiło się faktycznie lepiej. Trudno jednak było bawić się w boksera-amatora, gdy zegar wiszący w sypialni wskazywał jakiś kwadrans po czwartej nad ranem. Prochy o tej porze tak uroczo nawoływały, lecz Reid twardo trzymał się obietnicy złożonej Mary, uznając ją zaiste za prawdziwą świętość. Dlatego imitował postać przypominającą żywego trupa - bladość, podkrążone oczy i ciągła irytacja, a z ludźmi z pracy nie chciało mu się nawet gadać. Zamknął się więc w biurze i swą uwagę skupił na raportach oraz kubku kawy. Trzeciej już kolei, mimo, że jej smak wywoływał delikatne mdłości.
Późnym wieczorem, tuż po wyruszeniu na patrol, razem ze swoją partnerką otrzymali wezwanie. Kod zdarzenia informował jednoznacznie o akcie wandalizmu i włamaniu. Sprawcy mogli się znajdować wciąż na terenie posiadłości Pani Brant. Shane ją kojarzył; nie tyle z telewizji, a raczej przez pryzmat krzywdy, którą wyrządził jej jego ojciec. Policyjnym radiowozem dość nagląco przedzierał się przez zaciemnione i okryte lejącą się wodą ulice. Większość mieszkańców już grzała się przy kominku z gorącą herbatą dzierżoną w dłoniach. Od czasu rozpoczęcia pracy na komisariacie, doby przelatywały mu dosłownie przez palce. Na jego barkach bowiem ciążyło multum różnorakich obowiązków, dlatego też cenił sobie spokój w zaciszu domowym, tuż obok Mary rzecz jasna, a o nim póki co mógł pomarzyć.
Parkując auto na dogodnym poboczu, wśród świateł latarni od razu dostrzegł postać Indianki. Zachowała dobrą trzeźwość umysłu i pozostała na zewnątrz, aby przypadkiem nie wpaść w łapy tym wandalom. Shane razem z Susan opuścili wnętrze radiowozu i kierując się w stronę ciemnowłosej kobiety, w dość ekspresowym tempie chcieli uzyskać streszczenie zdarzenia. Dopiero po tym mogli znaleźć się na terenie posesji.
- Zastępca szeryfa Shane Reid, a to moja partnerka posterunkowa Susan Jones - dłonią wskazał na blondynkę w ciemnym mundurze, znajdującą się u jego boku. Z kolei jego uwadze nie uszło zachowanie Pani Brant. Jej źrenice były powiększone, a ciało drżało od natłoku emocji. Przejawiał się wokół jej sylwetki strach, który brunet podpiął pod obraz sytuacyjny, nie przyjmując do wiadomości tego, iż kobieta dostrzega w jego osobie kata z kart przeszłości - Wszystko w porządku? - zagaił ostrożnie, mimochodem zerkając na budynek mieszkalny, jakoby w którymś z okien wyłapał ruch.
Powrót do góry Go down
Cheyenne Brant
Cheyenne Brant
Cheyenne miała nadzieję, że już nigdy więcej nie przyjdzie jej zobaczyć tej twarzy. Twarzy, której chyba nigdy nie wymaże ze swojej pamięci, tak samo jak tamtego cholernego dnia. Nie zapomni wyzwisk, jakimi została obrzucona; ciosów, jakie padły na jej, wtedy jeszcze dziecięce ciało. I mimo iż to wydarzenie, w ogólnych podsumowaniu popchnęło ją w dobrą stronę, tamte wydarzenia pozostaną w niej chyba na zawsze, rzucając cień nie tylko na jej życie, ale i całe to miasteczko. Przez chwilę żałowała również, że zdecydowała się spróbować zamieszkać w tym miasteczku zamiast pozostać w Vancouver, bądź spróbować zamieszkać w rezerwacie, nawet jeśli groziło jej to utratą posady. Wtedy z pewnością nie doszłoby do aktu wandalizmu na jej posiadłości, a ona nie musiałaby mierzyć się z jednym,z jej najgorszych koszmarów.
Negatywne emocje zapanowały nad jej ciałem, gdy tylko ujrzała policjanta o znajomej twarzy. Wspomnienia tragicznych wydarzeń, szok i strach, jakie zalały jej ciało utrudniały jej logiczne myślenie. Czuła się jednocześnie zdradzona jak i zagoniona w kozi róg przez organizację, która przeciez miała dbać o bezpieczeństwo wszystkich obywateli, niezależnie od kolory skóry. Przez chwilę miała nawet wrażenie, że to wcale nie był przypadek, a zaplanowana akcja zemsty na jej osobie i dokończenia tego, co ten mężczyzna kiedyś zaczął. Czyste przerażenie zalało jej serce, przejmując panowanie nad umysłem. Miała ochotę uciekać, biec ze wszystkich sił aż nie znalazłaby się w rezerwacie, tym jedynym miejscu na ziemi, gdzie czuła się w pełni bezpiecznie. Równie bardzo, jak chciała uciekać czuła, jak jej nogi sprzeciwiają się, niemal wrastając w chodnik, znajdujący się przed jej bramą. Kobieta pobladła, a gdzieś w środku zrobiło jej się cholernie niedobrze, nieprzyjemna suchość wypełniła jej usta.
Cheyenne wzięła głęboki oddech, próbując zapanować nad tym wszystkim, co działo się właśnie w jej głowie.
-N-Nie. - Wydusiła z trudem, czując jak słowa więzną jej w gardle. Nie było dla niej łatwym, by rozmawiać z tym mężczyzną czy chociażby na niego patrzeć. Może gdyby nie była w takim szoku zauważyłaby że Reid jest młodszy, niż ten którego pamiętała oraz posiadał blizny których tamten nie miał. Te jednak nie były dobrą oznaką rozpoznawalności - każdy w każdej chwili mógł nabyć się nowych, podobno nawet istniały sposoby, by się ich pozbyć, tak przynajmniej czytała kiedyś w gazecie.
Przez chwilę zastanawiała się, co powinna zrobić. Wrócić do domu, w którym mógł ktoś przebywać, czy zostać tu, z kimś kto kiedyś tak cholernie ją skrzywdził?
Weź się w garść, Cheyenne…
-N-Nie wiedziałam, że osoba która skatowała dziecko do nieprzytomności, może zostać zastępcą szeryfa. - Zaczęła, z wyraźną niechęcią i obrzydzeniem w głosie. Nawet jeśli to nie ona była ofiarą, nigdy nie miałaby szacunku do kogoś, kto znęcałby się nad niewinnym dzieckiem. Była w stanie zrozumieć przemoc w stosunku do innego mężczyzny, czy nawet kobiety, nigdy jednak nie była w stanie zrozumieć przemocy w stosunku do niewinnych i przede wszystkim, bezbronnych dzieci. Indianka zrobiła pół kroku w tył, by móc oprzeć się plecami o bramę, prowadzącą do jej niewielkiej posiadłości.
-Wolałabym, aby ktoś inny zajął się tą sprawą. Jeśli jednak nie ma innego wyjścia, nie chcę, aby wchodził Pan do mojego domu. Nie po tym, co musiałam przez Pana przejść. - Odpowiedziała, ledwo zerkając na policjanta. Naprawdę w tym momencie nie liczyła się dla niej jego ranga - liczyło się tylko to, że był w jej oczach cholernie niebezpieczny. I z pewnością nie chciała widzieć, jak ten wchodzi do jej mieszkania.
-Pani Jones, czy mogłaby zająć się Pani tą sprawą? Gdy wróciłam do domu, zauważyłam te napisy na płocie i powybijane okna. Nie wydaje mi się, aby ktoś się włamał, wolałam jednak nie ryzykować i od razu do Was zadzwoniłam. Na ulicy jest monitoring, niestety dom go nie posiada, wprowadziłam się do niego ledwie kilka dni temu i jeszcze czekam na montaż. - Cheyenne zwróciła się do blondynki, wzbudzającej w niej o wiele więcej zaufania, niż dawny oprawca. Wolała, by to ona sprawdziła, czy jej dom jest bezpieczny, nawet jeśli to miałoby skutkować kilkoma minutami, spędzonymi w towarzystwie tego mężczyzny. Na szczęście, całe osiedle Golden Valley posiadało monitoring co sprawiało, że czuła się jedynie odrobinę bezpieczniej.
Powrót do góry Go down
Shane Reid
Shane Reid
Zastępca szeryfa w nawet najbardziej koszmarnych snach nie podejrzewał, że kiedykolwiek przyjdzie mu płacić za błędy własnego ojca. Oczywiście, był do niego tak bardzo podobny pod względem aparycji, że na każdy taki przytyk ze strony mieszkańców Nightwood mimowolnie zaciskał swoje szorstkie dłonie w pięści, a znany szczękościsk diametralnie zmieniał wyraz jego twarzy. Słowem jednak nie odezwał się do takowego, zbyt irytującego osobnika, a jedynie kiwając przytakująco głową odchodził zazwyczaj bez słowa. Nie był Calebem, skończonym skurwielem, rasistą bez serca, damskim bokserem, naczelnym alkoholikiem oraz katem własnej rodziny. On był inny. Może i faktycznie miał swoje za uszami, bowiem stąpał po cienkiej linii prawa, niejednokrotnie wychodząc poza nią. Wojsko także odcisnęło na nim swoje piętno, formując taki, a nie inny charakter. Był mrukiem i dziwakiem według miejscowych, jednakże nigdy nie przyszło mu do głowy, aby upić się do nieprzytomności,(wręcz stronił od alkoholu, podświadomie przypominając sobie zachowanie własnego staruszka, gdy ten był na rauszu) czy podnieść rękę na kobietę bądź dziecko. W życiu! Sam był w trakcie zakładania rodziny, a za kilka miesięcy na świecie pojawi się jego potomek. Shane z góry założył, że nie będzie powielał błędów Caleba, że będzie najlepszym ojcem, ofiarującym miłość, ciepło oraz bezpieczeństwo, których on sam w czasach dzieciństwa nie otrzymywał. W zamian ofiarowano mu poniżenie, ból oraz strach. Strach, który oplatał go ciasno oraz mocno, w każdą noc, gdy to ojciec wrócał nawalony w trzy dupy. Z głową naciągniętą po sam czubek głowy wyczekiwał wtedy najgorszego; a odgłos ciężkiego wojskowego obuwia, jakie uderzało o każdy stopień schodów prowokował mdłości.
Cały koszmar zniknął bezpowrotnie (bezpośrednio rzecz jasna, bo ten w głowie pozostał) gdy to w okolicach 24 urodzin opuścił miasteczko. Po powrocie, po równych 13 latach od tamtego dnia, Caleba już nie było, a Reid robił niemalże wszystko, aby wyprzeć nawet i świadomość jego istnienia. Nie było to łatwe, ale skuteczne; do dnia dzisiejszego.
Słowa Indianki wprowadziły go w stan mentalnego odrętwienia. Wpatrywał się w nią, nie bardzo rozumiejąc do czego ta dąży, a zasłyszany komentarz powoli wiercił dziurę w jego umyśle. Skupienie, jednoznaczne z zawodem odeszło w niepamięć, robiąc miejsce kompletnej dezorientacji.
- Przepraszam? - zagaił ostrożne, wzrok swój przenosząc następnie na Susan, która próbowała chyba dojść do głosu. Jeszcze chwila, a przez nieporozumienie jego renoma trafi do kosza. Zbawił więc szybkim ruchem dłoni swą partnerkę, bowiem ta już rozdziawiła usta, by poprosić zaiste o dokładniejsze szczegóły.
- Chyba mnie Pani z kimś pomyliła - rzucił nader pewnie, spinając przy okazji całe swe ciało, jakoby szykował się do walki. Do walki ze samym sobą, gdyż z obrazów wspomnień wyłoniła się sytuacja sprzed kilkunastu lat.
Caleb.
Aż mimowolnie zacisnął swoje pięści, czując posmak nienawiści głęboko w gardle. Każda akcja rodzi reakcje, a jemu nagle przyszło odpowiadać na grzechy tatusia.
Niedoczekanie.
Widocznie zmarszczył swe brwi, przez wyraz twarzy gwałtownie się zmienił. Przestał już wykazywać się zrozumieniem i empatią, bo przecież wytknięto mu coś, czego nie zrobił, poza tym kwestionując obowiązki. Cios w dumę. Przez co, wykazał się atakiem.
- Tak się składa, że to ja jestem od wydawania poleceń, więc nie będzie Pani rzucała rozkazami w kierunku mojej podwładnej. To moje kompetencje, nie Pani - wypalił dość oschle, po czym zaledwie ruchem dłoni wskazał posterunkowej na posesję, którą mieli sprawdzić. Zanim jednak w jej towarzystwie opuścił miejsce, to odezwał się w stronę Pani Brant. W tym wypadku siląc się już na spokojniejszy ton - Piętnaście czy szesnaście lat temu, to ja byłem gówniarzem po 20. Poza tym, mój ojciec nie tylko Pani wyrządził krzywdę - odwróciwszy się na pięcie, ruszył pewnym krokiem w kierunku domu, pozostawiając ciemnowłosą kobietę sam na sam ze swoimi przemyśleniami. Ona nie może wyzbyć się swych demonów związanych z Calebem; tak jak on własnych, o których notabene przypominały mi blizny zlokalizowane na twarzy, ilekroć spojrzał w cholerne lustro.
Powrót do góry Go down
Cheyenne Brant
Cheyenne Brant
W odbieraniu zastępy szeryfa jako kata sprzed lat głownymi czynnikami było kilka, dość istotnych rzeczy. Przede wszystkim cholerne ich podobieństwo - Brant była po za miasteczkiem przez dziesięć, długich lat. Widok twarzy oprawcy pozostał jednak w jej pamięci przez te wszystkie lata, co prawda trochę się zatarł, to podobieństwo nadal jednak było piorunujące - a co za tym idzie cholernie przerażające dla biednej Indianki. No właśnie, tu wchodził do gry kolejny czynnik - strach. Czyste przerażenie wywołane podobieństwem i napędzane nieprzyjemnymi wspomnieniami, jakie pojawiały się w jej głowie. Zdawać by się mogło, że to właśnie ten strach wziął w obecnej sytuacji górę. Czując atak paniki władający jej ciałem najlepiej było przystąpić do gwałtownej obrony - obrzucić winą, wykazać swoją niechęć i mieć cholernie wielką nadzieję, że ten sobie pójdzie. Po prostu zniknie w piekielne otchłanie z których z pewnością przyszedł. W tym wszystkim nie pomyślała nawet o tym, że tamten mężczyzna może posiadać jakąkolwiek rodzinę - bo jak, ktoś tak cholernie zły mógłby? Dla Cheyenne, postać Caleba była cholernym potworem z głębi piekieł. Kimś kto z pewnością nie posiadał normalnego życia. Czuła, że oddychanie sprawia jej coraz większe problemy. Serce w pełnej piersi trzepotało szybciej, niż skrzydła kolibra próbując uciec z tej, jakże cholernie dla niej złej sytuacji. Czy naprawdę musiała mieć takiego pecha by go spotykać? Cholera jasna, czy nie wycierpiała wystarczająco dużo, w swoim niezbyt długim życiu? Pozostało mieć jej jedynie nadzieję, że nie przejdzie jej przechodzić przez piekło po raz kolejny… To by dopiero było istną ironią losu - zostać pobitym przez policjanta, wezwanego by ją chronił. Twarz kobiety wyraźnie pobladła, gdy tylko mężczyzna postanowił się odezwać, a panna Brant miała wrażenie, że zabrakło jej nie tylko tchu w piersi, ale i słów które by znała.
-Nie wiem… - Wymamrotała, ledwo wyraźnie czując, jak ta cała sytuacja coraz bardziej ją przerasta. Nie mogła go przecież pomylić, czyż nie? Doskonale pamiętała to spojrzenie czy rysy twarzy, tak mocno powiązane z bólem, jaki kilkanaście lat temu rozlewał się po jej ciele sprawiając, iż zaczynała prosić wszystkich przodków o śmierć. O jak najszybsze zniknięcie z tego całego, popieprzonego świata. Czuła, że jeszcze chwila i takie prośby ponownie opuszczą jej ciało, wykazujące coraz większe objawy wycieńczenia tymi wszystkimi emocjami. Ciało kobiety wyraźnie drżało, a jej płuca zaczynały mieć coraz większe problemy z czerpania powietrza.
-Nikomu nie wydawałam poleceń, Panie… - Jego nazwisko, nie przesło jej przez gardło. -To była zwykła, prosta prośba ale Pan chyba nie wie, co to jest. - Cholera, czemu ta policjantka, zdawała się ignorować to, co tu się działo? Była z nim w zmowie? Nie miała o niczym pojęcia? A może to umysł Cheyenne zaczynał już fiksować od tej, całej sytuacji jaka miała miejsce? Cholera, nie wiedziała. Te wszystkie pytania boleśnie boleśnie obijały się po jej głowie, powodując cholernie nieprzyjemny ból głowy.
Błagam, niech on zniknie…
Jak jeszcze przed chwilą nie chciała by wchodził do jej mieszkania, dotykał jej mebli czy zwyczajnie przebywał w pomieszczeniach jej domu tak teraz, nie mogła doczekać się momentu w którym ten skieruje tam kroki, by nie musiała więcej go oglądać. Ta cała, pieprzona sytuacja była jakimś jednym, wielkim absurdem którego rozum Cheyenne nie potrafił pojąć.
Cholera, czyżby faktycznie się pomyliła? Zdawać by się mogło, że ostatnie słowa, wypowiedziane przez mężczyznę przelały czarę goryczy oraz przekroczyły granicę rozumienia Indianki. Gdy tylko się oddalił, panna Brant oparła się o płot, by osunąć się na ziemię. Chwilę później, jej świadomość osunęła się w jedną, wielką nicość, zabierając kobiecie przytomność.
Powrót do góry Go down
Shane Reid
Shane Reid
"Nikomu nie wydawałam poleceń" - aż złośliwie prychnął pod nosem na owy komentarz, w momencie, gdy odwrócił się od Pani Brant. Szkoda tylko, że bezpośrednio zwróciła się do jego partnerki, osoby niższej stopniem o to, aby to ona dokonała czynności przeszukania. Shane'a dosięgła irytacji, i to nie tyle związana z jego kompetencjami zawodowymi, czy jawnym brakiem szacunku co do piastowanego przez niego stanowiska. Był zły, bowiem postawiono go na równi z Calebem; a wręcz jeszcze gorszej, bo wzięto go za niego. Reid nie odpowiadał przecież za grzechy własnego ojca, do którego pałał szczerą nienawiścią, choć ten znajdował się od dwóch lat kilka metrów pod ziemią. Słyszał o jego występkach w przeszłości. Niektóre widując na własne oczy - chociażby w postaci krzywdy wyrządzonej rodzinie, czy jemu samemu. Blizny. One najdotkliwiej opowiadały ten koszmar. Caleb wpadł wtedy w szał i będąc napędzany przez alkohol szumiący niemiłosiernie w jego głowie, potłuczoną butelką próbował pokiereszować twarz swemu pierworodnemu. Gdyby nie wola walki, którą wtedy chłopak się wykazywał oraz oznaki gromadzącej się adrenaliny, to zaiste na kilku szwach by się to notabene nie skończyło.
Za sobą czuł palący wręcz wzrok Susan. Oczekiwała ona jednoznacznych odpowiedzi, zupełnie nie odnajdując się w tym chaosie sytuacyjnym. Podążała dziarsko za nim, kiedy to przez główną bramę powoli wstępowali na posiadłość pani Brant.
- Naprawdę uderzyłeś dziecko? - owe pytanie sprawiło, że zastępca zaniechał marszu. Jego towarzyszka mogła dostrzec jak napinają się mięśnie na jego twarzy, a on sam walczy z jawiącym się wybuchem.
- A wyglądam na takiego? - odpowiedział jej pytaniem na pytanie i gdy ta zrównała z nim swój krok, to pełen nienawiści wzrok spoczął na jej osobie. Nie powiedziała już nic. Nie musiała nawet, uznając to za bezsensowne. Podczas pracy poznała już przecież kodeks działań Reida. On nie skrzywdziłby nigdy dziecka ani kobiety, ale za to złamałby kończyny temu, który się tym trudnił. Ojcu Mary rozpieprzył rękę. A później nos. Za to, że krzywdził własną córkę i synów. Shane miał swój honor, chociaż z tyłu wciąż przyświecało mu widmo obrzydliwej facjaty Caleba, jaką on sam odziedziczył kropka w kropkę.
- Twój ojciec... - Susan ponownie zaczęła, łącząc powoli dane jej informacje.
- Co mój ojciec? Jest skończonym śmieciem? Tyranem? To chciałaś powiedzieć? - zaatakował dość agresywnie, z trudem przełykając ślinę - Wybacz, ale nie pochodzę jak ty z idealnej rodziny. Mój stary chlał i katował wszystkich. Wliczając w to Panią Brant, jeśli musisz już wiedzieć - widząc coraz bardziej objawiającą się konsternację na twarzy podwładnej, w akcie mentalnego szału rzucił jeszcze - Co? Nie dowiedziałaś się tego z moich akt, co? Hmm? Bo wiem, że w nich grzebałaś, tak jak od kilku dni rozpytujesz o moją służbę w armii. Nie Twoja sprawa, Blondie. Nie Twoja sprawa, gdzie byłem. Że pochodzę z patologicznej rodziny. Chuj Cię to powinno obchodzić, bo jestem Twoim przełożonym. Basta. A ty ciągle wciskasz nos, tam gdzie nie trzeba... Zresztą - aż machnął ręką w stanie wzmożonej nerwowości - Zajmij się lepiej pracą - wziąwszy kilka głębszych wdechów, ochłonął tymczasowo. Zaraz też siląc się na polecenie - Obejdźmy budynek z dwóch stron - mruknął, wydobywając broń z kabury, a Susan poszła jego śladem.
Przednie wejście do posiadłości było pozostało nietknięte, natomiast drzwi prowadzące do tarasu miały rozbrojony zamek. Z alarmem także sobie poradzono, co wywołało u zastępcy szereg sprzecznych bodźców. Wyglądało mu to na dywersję, bacząc chociażby na rasistowskie teksty wymalowane na ścianach domostwa. W środku nie znaleźli nikogo. Poza bałaganem. A o możliwych ukradzionych sprzętach musiała już orzec Indianka. Powrócili więc razem z posterunkową na sam wstęp do posesji. Wciąż uważnie rozglądali się wokół, jakoby na horyzoncie mogły zamajaczyć postacie tych wandali. Skupienie odeszło całkowicie na rzecz rodzącego się niepokoju oraz strachu. Strachu, który uruchomił do działania hormon walki. Oboje bowiem w tym samym czasie spostrzegli ciało Pani Brant spoczywające na chodniku.
- Cholera! - wymsknęło się mężczyźnie, gdy dotarli do poszkodowanej. Susan sprawdziła od razu puls, z ulgą obwieszając, że żyje i oddycha. Shane natomiast rozglądał się za możliwymi sprawcami, chociaż owej sytuacji wciąż nie pojmował.
- Może jest na coś chora? Bo spójrz, nie ma śladów uderzenia, po za lekkim otarciem, który jest związany na pewno z upadkiem - w istocie, bo na skroni ciemnowłosej kobiety znajdowała się rana. Niegroźna rzecz jasna - Nie wydaje mi się też, żeby ktoś ją uśpił. Cała droga jest stąd widoczna, więc nie miałby gdzie się schować.
Reid kiwnął tylko głową, potem przez krótkofalówkę poprosił o wsparcie. Nie tylko policji, ale i pogotowia.
- Potrzebuję pilnie karetki na Golden Valley 15. Mamy nieprzytomną kobietę. Wyślij mi też chłopaków do sprawdzenia posiadłości. A, i... Poproszę o radiowóz w ramach ochrony. Niech stoi w pobliżu - dodał na zakończenie, bowiem fakty powoli łączyły się w całość, poza nagłym spadkiem zdrowia u Pani Brant.

[koniec wątku]
Powrót do góry Go down
Sponsored content
Powrót do góry Go down
 
Throwback
Zobacz poprzedni temat Zobacz następny temat Powrót do góry 
Strona 1 z 1

Permissions in this forum:Nie możesz odpowiadać w tematach
Nightwood  :: 15-